Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lalki celuloidowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lalki celuloidowe. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 grudnia 2013

Skarpetki Jagody i inne wieści.

Co słychać u moich lal?

Zmiany, zmiany...  :)

Szrajerka dostała piękne i oryginalne skarpetki. Wszak zima idzie - trzeba dbać o stópki, by nie przemarzły! W tym miejscu należą się przeogromne podziękowania dla Sinestro, dzięki której strój Jagódki staje się coraz bardziej kompletny. Ach, gdyby tak znaleźć pod choinką serdaczek i buciki dla mojej celuloidowej ślicznoty... może kiedyś, jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności, spełni się moje życzenie...

Skarpeteczki na stópeczki - hop! ...i od razu cieplej!

Elżbietka i Bianka umyły pysie i wyprały sobie sukienki, jako że do Wigilii Świąt Bożego Narodzenia zostało niewiele czasu, a przecież należałoby usiąść do wigilijnej wieczerzy w odświętnym i czystym ubranku. Elce coś nie idzie prasowanie, liczy na pomoc starszej siostry. Bianka też nie kwapi się do tego żmudnego obowiązku - jak tu prasować, kiedy w sukienkach same falbanki i koronki! 

Siostrzyczki...

...i ich czyściutkie odświętne stroje.

...a Basia? Basia czeka w lalkowym szpitaliku na małą operację. Na szczęście to nic poważnego. Rutynowy zabieg. Przy okazji może uda się także poprawić stan jej włosów. Na koniec dodam jeszcze, że rady doświadczonych lalkoblogerek bardzo się przydają. Potwierdzam - mleczko do demakijażu z Biedry skutecznie i bezpiecznie odświeża rumiane lica lalek :) :) :)

Śpiąca Basieńka.
 

wtorek, 3 grudnia 2013

Muzeum Zabawek i Bajek w Toruniu.

Tak się złożyło, że w połowie listopada spędziłam dwa dni w Toruniu. Szczęśliwym trafem kilka dni przed wyjazdem przeczytałam na jednym z blogów, że właśnie w tym mieście od niedawna działa Muzeum Zabawek i Bajek, mieszczące się przy ulicy Bydgoskiej 40. Pierwszego dnia pobytu w Toruniu miałam akurat wolne popołudnie i postanowiłam je spędzić we wspomnianym muzeum. Trafić do niego nietrudno - położone jest w wygodnej lokalizacji, niedaleko toruńskiego Rynku. Ja dotarłam tam przed godziną szesnastą, więc powoli robiło się już ciemno. Drzwi pięknej ogromnej starej willi otworzyła mi przemiła starsza Pani (jak się później okazało - mama właścicielki muzeum), z którą spędziłam na rozmowie niezwykle cenne dziewięćdziesiąt minut, albowiem akurat w tym czasie poza mną nie było w muzeum nikogo zwiedzającego. Pani tak ciekawie opowiadała o wszystkich eksponatach, że chciało się tam siedzieć cały wieczór! Niektóre okazy były naprawdę fascynujące. Ja oczywiście wypatrywałam gablotki z lalkami celuloidowymi ze słynnej fabryki Adama Szrajera. Było kilka pięknych "kaliszanek". Nie będę już więcej opowiadać, bo to trzeba przeżyć osobiście! Zresztą zobaczcie sami:

Muzeum Zabawek i Bajek - sala główna.
Ta z lewej to podobno Kestner, a ta z prawej - Schildkröt.


 





Za wzór do stworzenia tej lali posłużyła uroda słynnej księżniczki Sissi.

Polska Szirlejka.
Dobre, bo polskie! Szrajerki.
Inne polskie lalki celuloidowe.
Zagraniczna piękność.
Znacie tę pannę? ;)
Pierwsza lalka Barbie.


niedziela, 1 grudnia 2013

Szrajerka z lamusa.

Opowiem Wam teraz historię, która przydarzyła mi się miesiąc temu i której bezpośrednią konsekwencją jest fakt, że zaczęłam być "lalkoblogerką". Ale zanim to uczynię, na moment przeniosę się do czasów mojego dzieciństwa...

Urodziłam się na początku lat osiemdziesiątych XX wieku. Mimo niesprzyjającej sytuacji politycznej i rozmaitych niepokojów panujących w tamtym okresie rodzice zapewnili mi bardzo szczęśliwe dziecięce życie. Jak na szkraba z przeciętnej polskiej rodziny, miałam dość sporo zabawek - lalek, misiów, samochodów (bardzo lubiłam!), gier, książeczek, plastikowych literek i tych wszystkich gadżetów peerelu, które można oglądać teraz na sentymentalnych blogach o Polsce Ludowej. Wszystkie swoje zabawki bardzo szanowałam i smuciło mnie, gdy koleżanki z podwórka targały swoje lale za włosy, a misie za uszy. Pamiętam, że widok zepsutej zabawki robił wtedy na mnie - małej dziewczynce - bardzo złe wrażenie... Potem nadeszły czasy podstawówki i pierwsza - w sumie jedyna oryginalna - lalka Barbie z Pewexu (dokładnie ta, którą pięknie opisano tu: http://marsbarbie.blogspot.com/2012/02/barbie-my-first-princess-1989.html). W następnych latach dorobiłam się kilku innych szczupłych lalek, a nawet domku z windą i tarasem (i to już był zabawkowy luksus!). Moje dziecięce skłonności do zbieractwa i gromadzenia przedmiotów spowodowały, że zabawki zaczęły mi zalegać na półkach meblościanki z wysokim połyskiem. A ja już byłam nastolatką i zaczęłam odczuwać pewien rodzaj obciachu, gdy ktoś ze znajomych przychodził w odwiedziny. Podjęłam więc bardzo drastyczne kroki - spakowałam wszystkie (nawet te najbardziej ukochane!) swoje zabawki i oddałam je biednym dzieciom. Nie oszczędziłam nawet najukochańszych moich maskotek, czego oczywiście, z perspektywy minionego czasu, bardzo żałuję. Człowiek z wiekiem jednak robi się sentymentalny. Jedyna moja pociecha w pewnym zakurzonym strychu w domku na wsi. Strych ten stanowił swego czasu - dla moich kuzynek, koleżanek i dla mnie samej - wakacyjną skarbnicę starodawnych ciekawostek. I okazuje się, że cały czas ma w sobie tyle tajemnic. A teraz do rzeczy...

1 listopada odwiedziłam rodzinny dom mojej mamy (właśnie ten dom!), w którym to do dziś mieszka moja babcia. Tak się składa, że stary wiejski domek powoli zaczął się sypać i podjęto decyzję o renowacji dachu oraz - co za tym idzie - powierzchni strychowej. Pracami zajął się osobiście mój wujek - "złota rączka". Zaciekawiona postępem prac remontowych zajrzałam na strych - moją ulubioną graciarnię z dzieciństwa i wakacyjnych wyjazdów z miasta na wieś. Strych jak strych - składowisko najrozmaitszych sprzętów - od przedwojennych aparatów fotograficznych i odbiorników radiowych, przez radziecki telewizor, do starych zakurzonych  zabawek. No i oczywiście stara szafa, w której - z tego, co jak przez mgłę pamiętałam - na jednej z półek leżała od zawsze zakurzona lala mojej mamy. No i była tam nadal! Nikt już się nią nie bawił od lat, bo gumki przy mocowaniu nóżek przetarły się dawno temu, a pewnie żadnemu z dorosłych nie chciało się ich naciągnąć na nowo. Lala od dłuższego czasu leżała na starej półce i się kurzyła. Owego pierwszego dnia listopada mama i ja postanowiłyśmy ją wreszcie odkurzyć, razem z maminymi wspomnieniami z dzieciństwa. Z opowieści wynika, że mama dostała lalkę w dużym pudle z celofanowym okienkiem jako prezent pod choinkę (przy okazji - niesamowite, ale we włosach znalazłam dwie świerkowe igły - ciekawe, czy to jeszcze z lat pięćdziesiątych!). To mógł być jakiś 1957 lub 1958 rok. Nie mam pojęcia, jaki jest rok produkcji zabawki, ale czytając różne blogi lalkowe, zaczynam mieć podejrzenia, że lala może być nawet trochę starsza niż druga połowa lat pięćdziesiątych (ma sygnaturę ASK w trójkącie na szyi). Mama mówi, że lalka otrzymała imię Jagoda i służyła, najzwyczajniej w świecie, do zabawy. Była kąpana, czesana, przebierana, chodziła na spacery do ogrodu, na łąkę, na pole. Siłą rzeczy musiała się trochę sfatygować, a czas, w którym leżała samotnie, kurząc się na strychu, także odcisnął piętno na jej urodzie. Ale!!! Nadszedł czas jej drugiej świetności i drugiej młodości. Nie wiedząc jeszcze o całym bogactwie blogowo-kolekcjonerskim w internecie, wykonałam intuicyjnie pewne czynności renowacyjne. Dlatego też, niestety, nie mam żadnego zdjęcia lalki sprzed renowacji; nie sądziłam wtedy, że mogłoby ono stanowić teraz doskonałą dokumentację i dowód niesamowitej metamorfozy. Najpierw lalę porządnie umyłam (przy tej okazji troszkę pękła jedna stópka, którą później przykleiłam klejem do modeli plastikowych), co spowodowało także odklejenie moherowej peruczki, ale może to i dobrze, bo włosy zostały bardzo dokładnie umyte (choć - jak czytałam - niektórzy twierdzą, że nie należy moczyć moheru) i - w miarę możliwości - wyczesane. Peruka została potem przyklejona na nowo (rzecz jasna, po ponownym zapleceniu warkoczyków i wymianie przeżartych przez mole wstążek na nowe), ale zanim to uczyniłam, zajęłam się "latającym" luźno w główce mechanizmem ocznym. Oczy były w zasadzie kompletne, jedyne, czego im brakowało, to rzęsy. Na szczęście ostatnio przypadkowo trafiłam do sklepu z chińską "taniochą" i nabyłam tam za grosze piękne, podkręcone, sztuczne rzęsy, które przykleiłam lalce do powiek. Mechanizm jest w pełni sprawny i lala pięknie zamyka i otwiera oczy. Przy okazji mycia głowy wypadł z niej jeszcze jeden dziwny element, przyklejony wcześniej na kawałek szmatki. Nie wiem, czy to był język, czy ząbki (mama twierdzi, że nie pamięta, by lala miała jakieś uzębienie), w każdym razie tenże zagadkowy fragment dziwnej "masy plastycznej" namoczył się i pokruszył. Wylądował zatem w koszu na śmieci, a ja - kombinując w głowie metodę rekonstrukcji przynajmniej języka - zrobiłam języczek z białej filcowej podklejki do mebli, którą wcześniej pomalowałam czerwonym markerem. Wydaje mi się, że wygląda dość autentycznie. Rzęsy zresztą też bardzo efektownie się podkręcają, jednocześnie trzymając w ryzach nieco już wyrobiony mechanizm do poruszania oczami. Kupiłam też mocną okrągłą gumkę i - nie bez pewnych trudności - zamocowałam na nowo nóżki. Następna kwestia - ciuchy w, wydawało się, opłakanym stanie. Ale nie taki diabeł straszny. Sukienka miała spory ubytek materiału z tyłu, ale wystarczyło trochę poluzować dwie tylne zakładki i okazało się, że materiału jest aż nadto. Przy okazji przekonałam się, że jestem dość sprawną i dokładną "krawcową ręczną", choć nieczęsto zdarza mi się wykonywać poprawki krawieckie :). Następnie bielizna, czyli, powiedzmy, majtki lub body. Różowawe błyszczące tasiemki (robiące za ramiączka) odprułam z jednej strony i przymocowałam do nich zatrzaski, by w przyszłości móc z łatwością ściągać i zakładać ciuszek. Biała halka - szyta jak spódnice, które widziałam na blogowych zdjęciach - nie wymagała zbyt wielu zabiegów. Koszula również była kompletna, ale rękawy miała strasznie brudne - wręcz żółto-szare, a nie białe. Wszystkie białe części garderoby zostały najpierw wstępnie wyprane, potem trzy razy potraktowane mydełkiem odplamiającym, następnie kolejne dwa razy wyprane w płynie do prania z domieszką proszku do pieczenia (rzeczywiście - skutecznie wybiela!). Ponadto koszula miała chwilowo odpruty kołnierzyk z koronki i złotą lamówkę przy dekolcie, ale przyszyłam je równiutko na nowo. Jest jeszcze fartuszek z "firanki", który - po wybieleniu - wymagał kilku prac renowacyjnych. Na szczęście udało mi się nabyć piękną czerwoną i zdobioną kwiatkami wstążkę oraz delikatną czerwoną koronkę, którymi obszyłam podniszczoną zapaskę. Lala ma jeszcze drewniane czerwone koraliki, które nawlekłam na czerwoną wstążeczkę. Niestety, te oryginalne, "bombkowe", nie zachowały się. Tak samo jak aksamitny serdaczek i czerwone buciki. No i skarpetki. Ale o nie się specjalnie nie martwię, bo dzięki uprzejmości pewnej przemiłej lalkarki lala ma szansę otrzymać oryginalną parę. Napiszę o tym jeszcze na pewno!

Miałam pisać krótko, a wyszło tak, jak się tego spodziewałam. Ale to chyba syndrom fascynacji nowym zajęciem. Zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z moją Jagodą w roli głównej (ponoć oryginalnie - według szrajerowskiego nazewnictwa lalek krakowianek - Iwonką).

Jagódka po wstępnej renowacji czeka na wybielające się części garderoby.

Tu - już w halce i koszuli, jeszcze bez kołnierzyka.

Na szczęście celuloidowa buzia mojej krakowianki dała się dobrze doczyścić.

Lala - wersja letnia.

Oryginalna bielizna.

Sposób na swobodne ściąganie ubranka.

Oryginalne ciuchy dość dobrze się zachowały.

Ach, co za oczy!

Jagoda w odplamionym kołnierzyku i nowych koralach.

W pełnej krasie - w oczekiwaniu na skarpetki. :)


Stare zdjęcie mamy z lalą.

P.S. Jeszcze na koniec prośba - gdybyś ktoś z Was miał do odsprzedania jakiekolwiek brakujące części oryginalnej krakowiankowej garderoby, to będę wdzięczna za informację. Serdaczek i buciki (a także korale) szczególnie mile widziane!